wtorek, 28 sierpnia 2012

Fuji-san, ep.1


Etap I: Kioto --> Fuji-san-eki-mae

Wychodzimy z I-Housu wieczorem, zaopatrzeni w dwa niewielkie plecaki, kilka cieplejszych ubrań, dwie dwulitrowe butle wody mineralnej i chorą ilość kanapek. Całe szczęście, jest już koło 22, więc nie gotuję się w moich dżinsach (wyciągniętych z szafy pierwszy raz od 3 miesięcy) aż tak strasznie. Bus, który ma nas zabrać pod górę Fuji, odjeżdża z głównego dworca, więc musimy się najpierw do niego dostać. Cóż... Szybkim krokiem maszerujemy do Kokusai-kaikanu, czyli ostatniej - i najbliższej nam - stacji metra. Mijamy Myoumanji, Seven Eleven, Dorf, Book-Off i po ponad pół godzinie docieramy na miejsce. Z ulgą wkraczamy w strefę klimatyzowaną. Zwłaszcza ja. Noszenie dżinsów podczas kiotyjskiego lata nie jest zbyt dobrym pomysłem.
Wysiadamy na stacji Kyouto-eki - i, oczywiście, nie bardzo wiemy, co dalej. Niby jako tako pamiętam, że bus ma czekać od strony południowej; wychodzimy więc południowym wyjściem i znajdujemy mnóstwo przystanków autobusowych, ale samego busa nie. Trochę błądzimy, biegamy w kółko, sprawdzamy informacje na biletach. W końcu do godziny zero zostaje pięć minut. Mózg Daniela zaczyna pracować na jeszcze wyższych obrotach niż zazwyczaj, a ja skupiam się na nie wpadnięciu w panikę. I nagle zauważam. Postój taksówek, przystanek autobusowy - wygląda toto jak na mapce. Startuje z tego miejsca chyba z 15 różnych busów, więc znów trochę biegamy i rozglądamy się dookoła; w końcu po prostu pytamy kompetentnie wyglądającego Japończyka, który odsyła nas do właściwego punktu. Oddycham z ulgą.
Ostatecznie okazuje się, że pośpiech i stres był zupełnie niepotrzebny. Autobus, który jedzie do Kioto z Osaki, spóźnia się dobre 15 minut. Czekamy i czekamy, aż w końcu przyjeżdża. Wsiadam.
Przypominają mi się słowa Fei, która przekonywała nas, że po całonocnej podróży autobusem koniecznie musimy się gdzieś przespać, bo to bardzo męczące i niewygodne. Rozglądam się dookoła i zastanawiam się, o co jej chodziło. Autobus nie mógłby być bardziej komfortowy. Przestronny, pojedyncze siedzenia, darmowa woda. Wszyscy próbują spać, więc nie ma najmniejszego problemu z położeniem siedzenia. Ja też się kładę, myśląc niezbyt miło o tych rozpuszczonych Chińczykach. I w końcu ruszamy!
Początkowo jest nieprzyjemnie. "Autostrada" z Kioto jest zakorkowana, jedziemy - pod górkę! - w żółwim tempie. Jest środek nocy, jestem zmęczona i niedobrze mi się robi. W końcu, po godzinie męczenia się, robimy postój. Kierowcy zasłaniają absolutnie wszystkie okna - zaciągają nawet zasłonkę między częścią dla pasażerów a ich własną kabiną. Robi się zupełnie ciemno. A i korek chyba się rozładował...
Budzę się przed stacją Fuji-eki - konkretniej w momencie, w którym kierowca ją zapowiada. Nasz przystanek jest ostatni, więc przez kolejne dwie godziny na przemian budzę się i zasypiam. Ale w końcu docieramy. Stacja u podnóża góry Fuji: Fuji-san-eki-mae!

Etap II: Fuji-san-eki-mae --> Gogoume


Wysiadamy z klimatyzowanego autokaru z pewną dozą niepokoju, przygotowani na szok termiczny, który zmiecie nas z nóg. A tu niespodzianka. Z zaskoczeniem rozglądamy się dookoła, nie mogąc uwierzyć w to, co czujemy. Powietrze! Zero problemów z oddychaniem!
'Kyoto, I hate you!' - informuje miasteczko Daniel.
Znajdujemy lokalną wersję McDonalda i jemy śniadanie, po czym ustawiamy się w kolejce ludzi czekających na kolejnego busa - kursującego między dworcem a Gogoume, czyli "Piątą stacją". Góra Fuji ma stacji dziewięć, przy czym dziewiąta znajduje się na samym szczycie. Mało kto próbuje wspinać się od samego dołu; większość ludzi dojeżdża do piątej stacji i stamtąd wdrapuje się na szczyt. Początkowo chciałam być szalona i zacząć od początku - ale na to trzeba by więcej czasu... No i kolejnego noclegu. Wyjazd załatwiałam na wariata, nie bardzo miałam czas wydziwiać i zastanawiać się, co byłoby lepsze - wyszło więc na to, że spróbujemy zdobyć Fuji standardowo, od piątej bazy.


Autobus przyjeżdża i zabiera ściśniętych jak sardynki w puszce pasażerów w drogę. Mamy niesamowite szczęście i udaje nam się zająć ostatnie miejsca siedzące. Z okna autobusu widzę kolejne stacje. Pierwsze dwie wyglądają normalnie; w okolicach trzeciej pada ulewny deszcz; czwarta jakoś się trzyma, chociaż sprawia dość zimne wrażenie. W końcu pojawia się piąta. Wysiadamy... I nareszcie zaczynamy właściwą część podróży.

Etap III: Gogoume --> Rokugoume


Na piątej stacji deszcz wprawdzie nie pada, ale w powietrzu unosi się mgła. Nie przywiozłam ze sobą z Polski ani górskich butów, ani porządnej, przeciwwiatrowej i przeciwdeszczowej kurtki, bo za dużo by to wszystko ważyło... Idę więc w sportowych półbutach, a w plecaku Daniela zalega mój zimowy płaszcz. Mam najszczerszą nadzieję, że nie będzie padać, bo ochrony przed deszczem nie posiadam żadnej. Ech, mogłam kupić chociaż pelerynę...


Droga do szóstej stacji jest przyjemna. Wprawdzie jest wilgotno, deszcz kropi, ale bez przesady - z cukru nie jestem, od takiej mżawki nic mi się nie stanie. Trasa jest mało stroma, a przez pewien czas prowadzi wręcz w dół - tak, że aż zastanawiam się, czy aby na pewno idziemy dobrą drogą. Szybko docieramy na miejsce. Zgodnie wyśmiewamy drogowskaz, który twierdzi, że droga, którą właśnie przeszliśmy, powinna zająć nam około 50 minut. Zajęła 15... W dobrych humorach ruszamy dalej.



piątek, 17 sierpnia 2012

Byoudouin

Planowaliśmy pojechać do Uji już pod koniec maja, ale jakoś ciągle nie mogliśmy się zorganizować. A to za późno poszliśmy spać, a to Euro, a to testy, a to za gorąco... Trochę wstyd, bo Uji znajduje się tuż koło Kioto - tyle że od tej najgorszej dla nas, południowej strony. No i jest w nim co oglądać. Naprawdę łyso by mi było, gdybym przez rok w Kioto nie znalazła ani jednego dnia, który mogłabym poświęcić na obejrzenie Byoudouinu*.

W niedzielę w końcu zebraliśmy się do kupy i pojechaliśmy. Trochę późno, bo żadne z nas nie chciało robić tego na zasadzie całodziennego zwiedzania, które jest bardziej męczące niż przyjemne (i de facto polega głównie na odhaczaniu kolejnych punktów z listy 'to see'...). W związku z tym zobaczyliśmy tylko główną atrakcję Uji, czyli Byoudouin. Ale nie szkodzi. Uji jest na tyle blisko, że z pewnością pojedziemy tam jeszcze nie raz.
A poza tym... "Tylko"?

W drodze do świątyni




Gwóźdź programu, czyli Pawilon Feniksa
...i tłum turystów w Byoudouinowym parku


sobota, 11 sierpnia 2012

Kyoto by night

A właściwie nie tyle samo Kioto, co kiotyjska wioska na jego północnych obrzeżach.

Wieczorne - bądź wręcz nocne - spacery są tutejszą tradycją prawie od początku mojego pobytu w Japonii. Początkowo wynikały z tego, że dnie spędzaliśmy na uczelni i dopiero pod wieczór (który, tak swoją drogą, zapada tu o wiele szybciej niż w Polsce) mieliśmy czas na chwilę odpoczynku. Mniej więcej od początku lipca doszedł do tego kolejny powód - po prostu dopiero w nocy jest czym oddychać. Dlatego też nawet teraz, kiedy nie mam już zajęć, opuszczam I-House w dzień tylko wtedy, kiedy muszę iść do pracy*...

Jutro upływa termin wpłaty pieniędzy za busa, który ma nas zawieźć pod górę Fuji, wybraliśmy się więc na spacer do konbini. Bo, choć na początku wydawało mi się to nieprawdopodobne, tu takie rzeczy często załatwia się właśnie tam. Nawet za ubezpieczenie zdrowotne i czynsz płaci się w konbini... Najbliższe - Minisutoppu, czyli Mini-stop - nie należy jednak do tych najbardziej popularnych sieci, w których można uregulować chyba wszystkie możliwe płatności; musieliśmy więc zawędrować kawałek dalej, do Seven Eleven

Spacer do Seven Eleven zajmuje mniej więcej pół godziny w jedną stronę. Dobrze znam tamte rejony. Tuż obok znajduje się pewna buddyjska świątynia, która przez pewien czas była moim przeklętym miejscem...



Przeklęta czy nie, Myouman-ji robiła i nadal robi na mnie wrażenie. Pierwszy raz zwróciłam na nią uwagę już pod koniec kwietnia, kiedy wracałam z Nary. Od tamtego czasu byłam w niej (a właściwie pod nią - wieczorem brama do świątyni jest zamknięta; jedynie raz odwiedziłam ją w dzień i faktycznie weszłam na jej właściwy teren) niezliczoną ilość razy. Dziś nareszcie pamiętałam o tym, żeby wziąć ze sobą aparat i uwiecznić parę scen ze zwykłego, wieczorno-nocnego życia kiotyjskich przedmieść.

Przydałby mi się statyw. Zazwyczaj robię zdjęcia "z ręki" - i efekt jest, jaki jest...

 
 

piątek, 10 sierpnia 2012

Pizzowy tabehodai

I-House pustoszeje. Większość ludzi skończyła już swój okres ryuugaku i powracała do domów; na naszym piętrze z "wracających" zostali już chyba tylko Valerio i Alessio. No, i może Chinki... Ci, którzy będą tu też w przyszłym semestrze, korzystają z wakacji, więc też nie wszyscy są na miejscu. Jest więc pusto i cicho. Bardzo. Trochę martwo, powiedziałabym nawet.

Przedwczoraj straciliśmy obu Francuzów. Alexa i Coco.
A żeby zakończyć swój pobyt w Japonii jakimś optymistycznym akcentem, w swój ostatni japoński wieczór zaproponowali nam wspólne wyjście na pizzowy tabehodai*.


Tabehodai znaczy coś w rodzaju "jesz ile chcesz". Płaci się raz, za wejście - po czym można jeść do woli. Zazwyczaj nie ma to większego sensu, bo ludzki żołądek ma jednak swoje granice i jedzenie na siłę, "bo przecież zapłaciłam, to muszę się napchać jak się tylko da", nie jest najlepszą ani najzdrowszą opcją. Ale w tym przypadku kosztowało nas to tylko 600 jenów (plus dodatkowe 100 za bar z napojami), do tego chyba 320 jenów za dojazd (mój rower ożył dopiero wczoraj) - wyszło więc mniej więcej tyle samo, ile normalnie kosztuje duża pizza. Oszczędności brak - ale za to o wiele lepsza zabawa niż przy zwyczajnym zamawianiu pizzy i jedzeniu jej w I-Housie.

Niektórzy jedli bardzo kulturalnie, widelcem:


Inni - wręcz przeciwnie:


sobota, 4 sierpnia 2012

Europejsko

...czyli znów o jedzeniu. Żeby nie było, że jem tu na co dzień sukiyaki i sushi...

Na co dzień jem makaron. Z najróżniejszymi rzeczami. W głównej roli występuje zazwyczaj awokado, które jest tu chyba najtańszym warzywem; do tego dochodzi tofu, japońskie grzybki, pomidory, szpinak, japońska dynia i jajka. Oczywiście, nigdy aż w takiej obfitości - wybieramy z tego kilka składników i komponujemy obiad. Czasem zamiast makaronu robimy ziemniaki, a jeśli jem sama, gotuję i smażę ryż - przeważnie z mięsem (o ile uda mi się je tanio dostać, bo nie ma mowy, żebym kupiła je po normalnej cenie...) i jajkami.


Na wczorajszy obiad złożyły się ziemniaki, pomidory, jajka i szczypiorek (który nie jest do końca tym samym szczypiorkiem, który znam z Polski - jest twardszy i smakuje trochę jak cebula).

 
Dzięki Ikushimie-sensei, która przyjechała na wakacje do Japonii i przywiozła nam z Polski omiyage* - trzy zupki w proszku Knorra - mogliśmy zaszaleć i przygotować nawet pierwsze danie. Padło na barszcz biały.