Etap I: Kioto --> Fuji-san-eki-mae
Wychodzimy z I-Housu wieczorem, zaopatrzeni w dwa niewielkie plecaki, kilka cieplejszych ubrań, dwie dwulitrowe butle wody mineralnej i chorą ilość kanapek. Całe szczęście, jest już koło 22, więc nie gotuję się w moich dżinsach (wyciągniętych z szafy pierwszy raz od 3 miesięcy) aż tak strasznie. Bus, który ma nas zabrać pod górę Fuji, odjeżdża z głównego dworca, więc musimy się najpierw do niego dostać. Cóż... Szybkim krokiem maszerujemy do Kokusai-kaikanu, czyli ostatniej - i najbliższej nam - stacji metra. Mijamy Myoumanji, Seven Eleven, Dorf, Book-Off i po ponad pół godzinie docieramy na miejsce. Z ulgą wkraczamy w strefę klimatyzowaną. Zwłaszcza ja. Noszenie dżinsów podczas kiotyjskiego lata nie jest zbyt dobrym pomysłem.
Wysiadamy na stacji Kyouto-eki - i, oczywiście, nie bardzo wiemy, co dalej. Niby jako tako pamiętam, że bus ma czekać od strony południowej; wychodzimy więc południowym wyjściem i znajdujemy mnóstwo przystanków autobusowych, ale samego busa nie. Trochę błądzimy, biegamy w kółko, sprawdzamy informacje na biletach. W końcu do godziny zero zostaje pięć minut. Mózg Daniela zaczyna pracować na jeszcze wyższych obrotach niż zazwyczaj, a ja skupiam się na nie wpadnięciu w panikę. I nagle zauważam. Postój taksówek, przystanek autobusowy - wygląda toto jak na mapce. Startuje z tego miejsca chyba z 15 różnych busów, więc znów trochę biegamy i rozglądamy się dookoła; w końcu po prostu pytamy kompetentnie wyglądającego Japończyka, który odsyła nas do właściwego punktu. Oddycham z ulgą.
Ostatecznie okazuje się, że pośpiech i stres był zupełnie niepotrzebny. Autobus, który jedzie do Kioto z Osaki, spóźnia się dobre 15 minut. Czekamy i czekamy, aż w końcu przyjeżdża. Wsiadam.
Przypominają mi się słowa Fei, która przekonywała nas, że po całonocnej podróży autobusem koniecznie musimy się gdzieś przespać, bo to bardzo męczące i niewygodne. Rozglądam się dookoła i zastanawiam się, o co jej chodziło. Autobus nie mógłby być bardziej komfortowy. Przestronny, pojedyncze siedzenia, darmowa woda. Wszyscy próbują spać, więc nie ma najmniejszego problemu z położeniem siedzenia. Ja też się kładę, myśląc niezbyt miło o tych rozpuszczonych Chińczykach. I w końcu ruszamy!
Początkowo jest nieprzyjemnie. "Autostrada" z Kioto jest zakorkowana, jedziemy - pod górkę! - w żółwim tempie. Jest środek nocy, jestem zmęczona i niedobrze mi się robi. W końcu, po godzinie męczenia się, robimy postój. Kierowcy zasłaniają absolutnie wszystkie okna - zaciągają nawet zasłonkę między częścią dla pasażerów a ich własną kabiną. Robi się zupełnie ciemno. A i korek chyba się rozładował...
Budzę się przed stacją Fuji-eki - konkretniej w momencie, w którym kierowca ją zapowiada. Nasz przystanek jest ostatni, więc przez kolejne dwie godziny na przemian budzę się i zasypiam. Ale w końcu docieramy. Stacja u podnóża góry Fuji: Fuji-san-eki-mae!
Etap II: Fuji-san-eki-mae --> Gogoume
Wysiadamy z klimatyzowanego autokaru z pewną dozą niepokoju, przygotowani na szok termiczny, który zmiecie nas z nóg. A tu niespodzianka. Z zaskoczeniem rozglądamy się dookoła, nie mogąc uwierzyć w to, co czujemy. Powietrze! Zero problemów z oddychaniem!
'Kyoto, I hate you!' - informuje miasteczko Daniel.
Znajdujemy lokalną wersję McDonalda i jemy śniadanie, po czym ustawiamy się w kolejce ludzi czekających na kolejnego busa - kursującego między dworcem a Gogoume, czyli "Piątą stacją". Góra Fuji ma stacji dziewięć, przy czym dziewiąta znajduje się na samym szczycie. Mało kto próbuje wspinać się od samego dołu; większość ludzi dojeżdża do piątej stacji i stamtąd wdrapuje się na szczyt. Początkowo chciałam być szalona i zacząć od początku - ale na to trzeba by więcej czasu... No i kolejnego noclegu. Wyjazd załatwiałam na wariata, nie bardzo miałam czas wydziwiać i zastanawiać się, co byłoby lepsze - wyszło więc na to, że spróbujemy zdobyć Fuji standardowo, od piątej bazy.
Autobus przyjeżdża i zabiera ściśniętych jak sardynki w puszce pasażerów w drogę. Mamy niesamowite szczęście i udaje nam się zająć ostatnie miejsca siedzące. Z okna autobusu widzę kolejne stacje. Pierwsze dwie wyglądają normalnie; w okolicach trzeciej pada ulewny deszcz; czwarta jakoś się trzyma, chociaż sprawia dość zimne wrażenie. W końcu pojawia się piąta. Wysiadamy... I nareszcie zaczynamy właściwą część podróży.
Etap III: Gogoume --> Rokugoume
Na piątej stacji deszcz wprawdzie nie pada, ale w powietrzu unosi się mgła. Nie przywiozłam ze sobą z Polski ani górskich butów, ani porządnej, przeciwwiatrowej i przeciwdeszczowej kurtki, bo za dużo by to wszystko ważyło... Idę więc w sportowych półbutach, a w plecaku Daniela zalega mój zimowy płaszcz. Mam najszczerszą nadzieję, że nie będzie padać, bo ochrony przed deszczem nie posiadam żadnej. Ech, mogłam kupić chociaż pelerynę...
Droga do szóstej stacji jest przyjemna. Wprawdzie jest wilgotno, deszcz kropi, ale bez przesady - z cukru nie jestem, od takiej mżawki nic mi się nie stanie. Trasa jest mało stroma, a przez pewien czas prowadzi wręcz w dół - tak, że aż zastanawiam się, czy aby na pewno idziemy dobrą drogą. Szybko docieramy na miejsce. Zgodnie wyśmiewamy drogowskaz, który twierdzi, że droga, którą właśnie przeszliśmy, powinna zająć nam około 50 minut. Zajęła 15... W dobrych humorach ruszamy dalej.