niedziela, 29 lipca 2012

Lato po japońsku


Miało być o wycieczce do Amanohashidate, na którą miałam wczoraj pojechać, tak jak dobre 7/8 I-Housu. Nie pojechałam. Musiałabym spędzić prawie cały dzień poza pomieszczeniami klimatyzowanymi. A na to jest za gorąco.
Niedziela. Nie pojechałam do kościoła. Mój rower ciągle jest zepsuty. Że mogłam od kogoś pożyczyć? Ano, mogłam. Ale musiałabym wracając, czyli ok. 10:30, wjeżdżać nim pod górę. Przez jakieś pół godziny. Za gorąco.
Mogłam też naprawić rower. Ale w tym celu musiałabym wyjść na dwór. Może nawet gdzieś z nim pójść. Nie da rady, jest za gorąco.
Cecca wspomniała coś właśnie o wyjściu nad rzekę Kamo, żeby się w niej wykąpać i trochę ochłodzić. A, i potem wracać pieszo pod górę przez pół godziny? Mowy nie ma. Nigdzie nie idę. Za gorąco.

Do pracy iść muszę. Dobrze, że zaczynam o 9, wtedy jest tylko około 32 stopni. Z powrotem gorzej, ale wizja włączonego eakonu na końcu drogi skutecznie mnie motywuje. Chociaż i tak poruszam się dwa razy wolniej niż jakieś dwa miesiące temu.

Mam wrażenie, że zafundowałam sobie w piątek mały udar cieplny. Ale może dramatyzuję.

Przydałoby się kupić kapelusz. Ale musiałabym wyjść z I-Housu. Za gorąco!
Jakie to szczęście, że Biedronka jest tak blisko... Fresco, Lawson i Nakau są czynne 24h/dobę. Umówiliśmy się z Danielem na zakupy. W poniedziałek/wtorek, około 1 w nocy. Powinno być już w miarę znośnie.

Nie mogę doczekać się naszej wycieczki na Fuji. Tam podobno jest zimno. Widziałam zdjęcia kolegi - miał na sobie kurtkę. Może będzie tam też świeże powietrze?

Nawróciłam się na eakon-izm. Momentami chciałabym, żeby Cecca wróciła już do Włoch. Zimno jej ciągle i wyłącza klimatyzację, bezczelna...


Póki co sama się uwięziłam w I-Domu. Czuje się trochę, jakbym była chora. Nie lubię siedzieć w zamknięciu. Tęsknię za świeżym powietrzem. Ale co zrobić, jak nigdzie go nie ma? Wieczorami otwieram drzwi balkonu w nadziei na odrobinę chłodu. Dupa blada, za przeproszeniem. Najniższa temperatura, którą widziałam na moim termometrze, to 26 stopni. Chłodniej, ale  nie dość chłodno, żeby dobrowolnie wyjść na dwór. Może gdyby nie ta wilgotność...


sobota, 28 lipca 2012

Kaiten-zushi

Po pierwsze: wakacje! Nareszcie! Po tygodniach stresu i panice (tym razem nie przed-, tylko w trakcie-) egzaminacyjnej nareszcie mogę odetchnąć. Na horyzoncie majaczy wprawdzie nieszczęsne Nihin shisoshi, ale mam do niego jeszcze tyle czasu, że nie potrafię się nim póki co przejąć. Nie mam zielonego pojęcia, jak mi poszło - grunt, że mam to z głowy i nie muszę się już uczyć po nocach. Liczę na moje gaijin powers.

Po drugie: tak się składa, że 26. lipca to imieniny Anny, a tak właśnie (jakby ktoś nie wiedział) mam na imię. Mam wrażenie, że za granicą imienin się za bardzo nie obchodzi, a przynajmniej nie zauważyłam, żeby robił to ktokolwiek z I-Housu; nie omieszkałam więc poinformować o tym radosnym wydarzeniu moich najbliższych znajomych, żeby wiedzieli, że powinni złożyć mi życzenia ;). Na co i tak nie wpadli, no ale...

W każdym razie, jako że sesję zakończyłam wysokim C - trzema środowymi egzaminami - miałam w czwartek podwójną okazję do świętowania. Aby godnie uczcić ten dzień, wybraliśmy się z Danielem na kaiten-zushi (回転寿司).


Kaiten-zushi to taki sushi-fast-food. Talerzyki z kawałkami sushi (zazwyczaj dwoma; tylko w przypadku hosomaki, czyli "chudych rolek", kawałki są cztery; trafiają się też talerzyki z zaledwie jednym kawałkiem, jeśli zawiera on jakieś bardziej wymyślne składniki) jeżdżą sobie na taśmie, dookoła której poustawiane są stoliki. Wystarczy wyciągnąć rękę i lekko unieść talerzyk, a plastikowa pokrywka otworzy się i będziemy mogli zabrać talerz na swój stół. Jeden talerzyk to zwykle 105 jenów (czyli 100 jenów + VAT); czasem trafiają się też dwa razy droższe, jeśli jest to akurat sushi-z-bardzo-burżujską-rybą (której nazwa nic nam nie mówi) albo "polecanka" danego dnia. Niby niewiele, ale nikt przecież nie naje się jednym talerzykiem...! Mój limit to dziesięć porcji, chociaż tym razem akurat poprzestałam "tylko" na dziewięciu. Jeśli jest w Japonii cokolwiek, na co mogę wydawać pieniądze bez wyrzutów sumienia, to jest to sushi...!



czwartek, 12 lipca 2012

Aoi matsuri

Dzisiejsza pocztówka jest odrobinę przestarzała. Zalega w mojej głowie już od dłuższego czasu - a jakoś ciągle mi tego czasu brakowało, żeby się nią tu podzielić.


Kyoto Sandai Matsuri. Trzy wielkie kiotyjskie święta. Przynajmniej dwa pierwsze - Aoi Matsuri i Gion Matsuri - są naprawdę "wielkie": zarówno pod względem rozmachu, jak i popularności. Nad tym, co właściwie jest trzecim kiotyjskim matsuri, nawet Japończycy muszą się chwilę namyślić. Choć kiedy już sobie przypomną, że chodzi o Jidai Matsuri, dziwią się, jak mogli o tym zapomnieć...

Do Jidai Matsuri mam jeszcze dużo czasu, bo przypada dopiero jakoś na jesieni (22. października, jeśli wierzyć Wikipedii). Z kolei Gion Matsuri zbliża się wielkimi krokami. Wciąż nie mogę pogodzić się z tym, że nie mam najmniejszych szans zobaczyć punktu kulminacyjnego świętowania; najważniejsze obchody odbędą się w przyszły wtorek, 17. lipca - w dzień, kiedy piszę akurat dwa egzaminy...! Za to pierwsze z trzech wielkich, Aoi Matsuri, czyli "Święto Malw", miało miejsce już prawie dwa miesiące temu: 16. maja. Teoretycznie powinno odbyć się dzień wcześniej, ale przesunięto je ze względu na ulewny deszcz...

Aoi Matsuri to jedna wielka procesja. Długa, całodzienna, obchodząca sporą część Kioto. Wyrusza o 10:30 spod Pałacu Cesarskiego (tzn., tego starego, kiotyjskiego) i kieruje się w stronę Shimogamo-Jinji, a stamtąd - po kilku obrzędach - do Kamigamo-Jinji. Czyli tej najbliższej, leżącej tuż u podnóża góry, na której znajduje się Kyoto Sangyo Daigaku, I-House i parę innych atrakcji. W tym roku 16. maja wypadł w środę, mój prawie najmniej pracowity dzień w tygodniu. Do Pałacu Cesarskiego i tak, oczywiście, nie zdążyłam, ale udało mi się zobaczyć wymarsz procesji z Shimogamo... 









Procesja może i nie trzyma widzów w szczególnym napięciu i z całą pewnością jest mniej żywiołowa niż wiejskie matsuri, w którym uczestniczyłam podczas wizyty u Kitagawy-sensei. Aoi Matsuri jest bardzo spokojne, dystyngowane i - cóż, muszę przyznać - odrobinę nudne. Ale mimo to jedno trzeba mu oddać: jest na co popatrzeć...!

Aoi Matsuri jest wspomniane już w najstarszej japońskiej kronice, Nihonshoki, według której wywodzi się z czasów władcy Kinmeia - czyli, bagatela, VI wieku n.e. Początkowo wyglądało zupełnie inaczej niż w dzisiejszych czasach. Było dzikie, żywiołowe i niebezpieczne, przez co zostało nawet na pewien czas zakazane. Ale w IX wieku cesarz Kanmu ponownie zezwolił na jego obchodzenie, zmieniając je jednocześnie w cesarskie, dystyngowane święto... I to tę wersję świętuje się do dziś. Co najlepsze - nadal w oprawie z epoki Heian...!

Nie trzeba mieć absolutnie żadnej wiedzy na temat Japonii i japońskiej historii, żeby zachwycić się wizualną stroną procesji. Powozy udekorowane malwami, kobiety okryte kilkoma/kilkunastoma warstwami kimon, starożytne uczesania, makijaż upodabniający twarze Japonek do (zdawałoby się) nierzeczywistych twarzy z japońskich drzeworytów i obrazów... Niesamowita okazja do małej podróży w czasie i zerknięcia na świat, który już dawno przestał istnieć. Mnie osobiście najbardziej zachwyciły małe dziewczynki, wystylizowane na dziewięciowieczne młode arystokratki. Co to musi być za przeżycie...!

Jednego tylko żałuję: że nie udało mi się dostrzec uśmiechu żadnej z tych kobiet ani dziewczynek. Przez dobrą połowę matsuri nurtowało mnie jedno pytanie: czy mają poczernione zęby? Niestety, nie znam odpowiedzi... Choć wcale nie zdziwiłabym się, gdyby tak było. Oprawa zdawała się być dopracowana do perfekcji.





Cóż, bywa też bardziej prozaicznie...
Procesja widziana z drugiego brzegu rzeki Kamo

Tłum pod Kamigamo-Jinją

środa, 4 lipca 2012

Czerwiec

Moje plany bardziej regularnego dodawania wpisów w czerwcu zakończyły się, jak widać, stuprocentową porażką. Tym razem nie łudzę się nawet, że w lipcu będzie dużo lepiej. Nadciąga sesja (kto wytłumaczy mi, dlaczego w Japonii sesja przypada na najgorętszy okres w roku? Kiedy wszyscy - podobno - umierają z gorąca i udaje im się jakoś dociągnąć do jesieni tylko dzięki eakon*?). A to oznacza sporo czasu spędzonego nad Anki, pracami semestralnymi, starymi kserówkami... I nieszczęsną Nihon shisoshi - czyli, dajmy na to, "historią myśli japońskiej". Która może i jest ciekawa i wykłady same w sobie nawet lubię, ale do zdania egzaminu z tego przedmiotu niezbędny będzie mi cud...

Tak czy inaczej, przepraszam znów za długie milczenie. Tym razem wynikło głównie ze spraw natury bardzo prywatnej, bo uczuciowej; szczegóły pominę, nic to albowiem do rzeczy nie przyda, jak mawiał mój były polonista. Osoby, które tych szczegółów nie znają, proszę o uwierzenie mi na słowo - naprawdę nie miałam głowy do pisania.

A z drugiej strony, nic szczególnie niezwykłego się w tym czerwcu nie działo...

Czym więc żył I-House - i Ania w I-Housie - przez ostatni miesiąc?

Tobi pod koniec meczu Niemcy-Włochy
  1. EURO 2012
    Taaak, to chyba drugi w kolejności powód, dla którego na nic nie miałam w czerwcu czasu. Na co dzień nie jestem szczególną fanką piłki nożnej, ale dla EURO i Mundialu robię wyjątek. Problem w tym, że różnica czasu między Polską a Japonią wynosi drobne 7 godzin - i to w złą stronę. Według czasu japońskiego mecze rozgrywano więc o 1:00 i 3:45... Nie oglądałam więc, oczywiście, wszystkiego (co pewnie robiłabym, gdybym była w tym czasie w Polsce). Obejrzałam wszystkie mecze polskiej grupy, usiłowałam zmusić się do kibicowania Niemcom (z dość mizernym skutkiem, szczerze mówiąc... Meczu Niemcy-Włochy akurat nie oglądałam, a kiedy internet uświadomił mi, że to Włosi wygrali, w pierwszej chwili pomyślałam: 'Wow, great job, Italy!' ;)), widziałam też pierwszy mecz Włochy-Hiszpania. To był chyba zresztą jedyny, który oglądaliśmy w tak dużym gronie: do naszego standardowego, polsko-niemieckiego stadionu (Tobi, Daniel, ja, czasem Andrzej) dołączyli Cecca i Valerio (Włochy), Rosiario (Argentyna), Erikur (Islandia) i Antti (Finlandia). Na pewien czas nawet Cindy (Nowa Zelandia), która nie ma najwyraźniej zielonego pojęcia o piłce nożnej i zabiła Ceccę pytaniem, czy każdy zespół na trzech bramkarzy... :)

    Z biegiem czasu kibicowanie szło mi coraz słabiej. Organizm rozpaczliwie zaczął domagać się snu (zaliczyłam moje pierwsze w życiu przespane zajęcia! Co nie jest tu, przynajmniej na masowych wykładach, niczym niezwykłym, ale ja jednak staram się słuchać i coś z tych zajęć wynieść...), Polska - zgodnie z moimi przewidywaniami - rozegrała tylko 3 mecze, Danielowi jakoś się odechciało zarywać kolejne noce (a naprawdę, nie będę budzić się w środku nocy dla Niemców, skoro nawet Niemiec woli w tym czasie spać! Nie mówiąc o tym, że bez Daniela nie ma streamingu...). Obejrzałam tylko jeden ćwierćfinał i żadnego z półfinałów... Sam finał chciałam obejrzeć - nie jakoś nadzwyczajnie, spać mi się chciało, no ale... Finał! Ale tym razem internet zadecydował za nas. Najwyraźniej chętnych do obejrzenia finału było o wiele więcej niż przy poprzednich meczach (hmm, ciekawe dlaczego...), bo transmisje albo w ogóle nie działały, albo obraz ciął się tak, że nie dało się tego oglądać. Wytrzymaliśmy pierwsze pół godziny. Może to i dobrze - Włosi i tak przegrali, a ja przynajmniej następnego dnia nie zasypiałam na stojąco ;).

    Zarówno Tobi, jak i Cecca deklarowali przed mistrzostwami, że jeśli Niemcy/Włosi nie wygrają, to wykąpią się w rzece Kamo. Czekamy z niecierpliwością na spełnienie obietnicy ^^.

  2.  Tsuyu
    ...czyli pora deszczowa. Straszyli nas tym od początku naszego pobytu tutaj - że leje non stop, nigdzie nie da się wyjść, nie można zrobić prania, bo nic się nie dosuszy etc. Guzik prawda. Może ten rok jest jakiś dziwny, nie wiem, ale cała ta "pora deszczowa" w czerwcu ograniczyła się do jednej ulewy i tajfunu, dzięki któremu odwołano nam zajęcia ^^. Owszem, zdarzały się deszczowe dni, ale bez przesady - tyle to i w Polsce pada. Bardziej deszczowo jest teraz, kiedy tsuyu powinna się już właściwie kończyć... Zlało mnie w niedzielę w drodze do kościoła. Brrrr. Inna sprawa, że kiedy dotarłam na miejsce Japonki załamały ręce nad tym, że nie wzięłam parasola (ok, przyznaję, to było mega głupie) i jeszcze przed mszą kazały przebrać się w bluzkę jednej z nich, mieszkającej tuż przy kościele. Zwrotu pani nie przyjęła. "Jeśli tak pojedziesz do domu, to na pewno się przeziębisz! Na pewno! Zresztą, od początku miałam zamiar ci ją dać! Pasuje do ciebie. Prawda? Prawda, że dobrze w niej wygląda?"

    Nie wiem, o co chodzi z tą nienawiścią do tsuyu. Przynajmniej da się oddychać!

  3. The wolfs game
    Dosłownie "gra w wilkołaki", mniej dosłownie - mafia. Gra znana również w Polsce, a przynajmniej mi nieraz zdarzyło się w nią grać. Tyle tylko, że wtedy graliśmy zwykłymi kartami, a tutaj mamy specjalny zestaw... Teraz nawet dwa, bo złożyliśmy się i dokupiliśmy dodatek :). Zajmuje dużo czasu, ale jest bardzo ciekawa, angażująca i bardzo ułatwia integrowanie się z ludźmi. Ostatnio zaczęłam ginąć jako jedna z pierwszych, co w pewien sposób nawet mi się podoba - znaczy, że wilki uważają mnie czasem za zagrożenie, a nie takiego sobie szarego gracza, który siedzi i nic nie mówi... Gramy w wilkołaki przynajmniej raz na tydzień. A po przybyciu nowej talii przez tydzień graliśmy praktycznie dzień w dzień, bo wszyscy tak jarali się tym, że mamy nowe karty ;).

  4. Sesja w Polsce
    Niby nie powinno mnie to dotyczyć, ale, niestety, dotyczy. Część czerwca upłynęła mi pod znakiem tłumaczenia, które było warunkiem zaliczenia translatoryki i okazało się być nieco bardziej wymagające, niż się spodziewałam. To, że żyję teraz po angielsku i japońsku, a polskiego prawie nie używam, nie ułatwiało mi sprawy. Ale kiedy już wkręciłam się w tekst i przebrnęłam przez dość trudny w tłumaczeniu początek, dalej poszło mi całkiem łatwo i przyjemnie... Podoba mi się moje tłumaczenie; podoba mi się też to, że autentycznie sprawia mi to przyjemność, więc może faktycznie zostanie tłumaczem byłoby całkiem niegłupie...?
    Tak czy inaczej, dzięki nieocenionej pomocy mojej byłej współlokatorki, Aleksandry P., znanej również jako Bebok, mój indeks został uzupełniony o wszystkie wpisy i leży sobie spokojnie w dziekanacie, czekając na przyszły rok i mój powrót. Beboku kochany, raz jeszcze dziękuję!

  5. Nara
    Kolejna wycieczka do Nary. Tym razem bez aparatu, za to z grupą z zajęć z religii. Poprzednim razem oglądałam; teraz mogłam zająć się rozumieniem tego, co widzę. Nie zobaczyłam niczego więcej niż poprzednim razem, ale dzięki Ludvik-sensei wiem nareszcie (a przynajmniej wiedziałam, bo część już zapomniałam... :P), co właściwie znajduje się w tej Horyuji...

  6. Supiichi kontesuto
    Czyli konkurs krasomówczy. Brałam w czymś takim udział raz (co niektórym czytelnikom mówi coś pewnie nazwa benron taikai...) i serdecznie dziękuję, nie zamierzam robić tego ponownie. W Japonii nikt nie zmuszał mnie do udziału; kiedy Kitagawa-sensei zapytała mnie, czy zamierzam się zgłosić, a ja zaczęłam plątać się z zeznaniach i jąkać coś o tym, że stres, że nie lubię, że może lepiej nie... - powiedziała tylko: "A, nie pasuje to do twojego charakteru?". Aż się wtedy wzruszyłam - zrozumienie dla studenta, który zbyt łatwo się stresuje! Nie jestem do czegoś takiego przyzwyczajona... :)
    Ale na konkurs poszłam. Jak zresztą prawie cały I-House. Kibicowaliśmy piątce z nas, która wzięła udział w konkursie japońskim (Andrzej, Jojo, Kaka, Fei i Jin Yae) i dwójce, która zgłosiła się do konkursu z angielskiego (Yeojin, Ryoichi). Ostatecznie edycję japońską wygrała Jin Yae, a drugie miejsce zajęła Kaka. Angielski wygrała nieznana mi Japonka, drugie miejsce zajęła za to Yeojin. Nie do końca rozumiem te wyniki - ja wybrałabym raczej Fei niż Kakę (no, ale Fei jest tu moją najlepszą koleżanką, więc może nie powinnam się wypowiadać... :P), a tego, czym kierowali się jurorzy edycji angielskiej, nie rozumiem już doszczętnie. Szkoda mi było Ryoichiego, którego jeden z jurorów potraktował średnio sympatycznie. Sam juror nieźle mnie zresztą zdenerwował swoją przemową na zakończenie konkursu, podczas której wyraźnie upajał się swoją pozycją. Czy ktokolwiek uwierzy mi, jeśli napiszę, że skrytykował uczestników za - uwaga - wymawianie japońskich nazw w japoński sposób? Bez angielskiego akcentu? Jednym słowem, 'de mikołszi' jest jego zdaniem poprawnym odczytaniem 'the mikoshi'? Jak tak dalej pójdzie to dowiem się, że jeden z japońskich skoczków narciarskich naprawdę nazywa się Szohei Toczymoto...

Prowadzący. 2 od lewej: Somu-sama.
Uczestnicy konkursu...
...razem z jurorami...
...i psychicznym wsparciem tudzież publicznością, czyli nami!
Zestaw do gry w Wilkołaki/Mafię, czyli ulubionej rozrywki I-Housowiczów :)


Po raz kolejny - Vlog Kathy. Nasza wycieczka do Nary.

I to by było na tyle czerwca. Co jeszcze...? Dużo herbaty, sporo spacerów, kilka napotkanych po drodze małp, odkrytych przypadkiem świątyń i chramów, parę 'In your face, Myomanji!', jedno wyjście do kaitenzushi i z tuzin pysznych obiadów. Niezliczone ilości pożartych lodów 'Jumbo'. Trochę paniki przedegzaminacyjnej. Sporo rozmyślań, prób ogarnięcia się, nieustanna skaipu-hara* i jedna, najtrudniejsza decyzja. Kilka istotnych zmian. Nauka? Niby kiedy?

Tak więc teraz nadszedł dla mnie czas na pełne ogarnięcie się. Egzaminy już za 2-3 tygodnie. Pierwszą pracę semestralną muszę oddać za równy tydzień, a póki co nie napisałam ani słowa. O Nihon shisoshi nie chcę nawet myśleć. Czekam z niecierpliwością na kilka punktów przełomowych. Odpadające po kolei zajęcia, kolejne pozaliczane egzaminy, a w końcu na piękny dzień, kiedy nic już nie będzie mnie goniło i będę mogła tylko odliczać dni do wylotu na Okinawę...