sobota, 24 listopada 2012

Listopad aka Maintenance Day

Miało być o czymś innym. Miała być druga część drugiego dnia w Hiroshimie i jej okolicach. Ale Blogger odmówił współpracy i, bezczelny, nie pozwala mi dodawać zdjęć. Twierdzi, że wykorzystałam już cały bezpłatny limit miejsca na Picassie. To ja mam jakiś limit na zdjęcia? Mam w ogóle Picassę? No proszę, proszę, czego to się człowiek nie dowie...

Obecnie jestem w trakcie porządkowania mojej świeżo odkrytej Picassy. Dobra wiadomość jest taka, że pododawały mi się do niej wszystkie zdjęcia, które kiedykolwiek załadowałam na Bloggera, nie tylko dodałam. A że na początku, zanim zaczęłam zdjęcia stemplować, zaokrąglać im rogi i wyczyniać z nimi inne cuda, miałam w zwyczaju ładować zdjęcia całymi folderami i dopiero potem wybierać z nich te, które chcę opublikować... To moja Picassa jest pełna zdjęć, które do bloga nie są mi absolutnie potrzebne. Czasem pododawanych nawet dwu-trzykrotnie. Więc spokojnie mogę zwolnić miejsce na nowe zdjęcia.

Złych wiadomości jest trochę więcej.
Po pierwsze, zdjęć "japońskich" mam (a raczej miałam, bo sporo już powyrzucałam...) ponad tysiąc, więc czeka mnie trochę pracy.
Po drugie, na początku nie bardzo ogarniałam, które zdjęcia są mi do bloga potrzebne, a które nie, więc w niektórych postach w miejscach fotografii i filmików pojawiły się czarne dziury. Wiem, że zepsułam pierwszy post z Okinawy - i mam nadzieję, że na tym koniec. Ale jeśli jeszcze gdzieś natkniecie się na czarne kwadraty, to proszę, dajcie mi znać. Z wyjątkiem filmików z vloga Kathy - wiem, że spora część z nich już nie działa, ale na to nie mam wpływu.
A po trzecie, Picassa ma jakiś opóźniony zapłon, bo co prawda zdjęcia pousuwałam już w ilościach hurtowych, ale ona nadal twierdzi, że nie mam wolnego miejsca. Więc nie mogę naprawić dziur. Ani napisać posta, którego zaczęłam pisać w nocy.

Więc zamiast nadrabiać Hiroshimę i wklejać piękne zdjęcia, będę dziś nudzić. Parę słów o dobiegającym już końca listopadzie. Może chociaż jedna fotografię uda mi się wkleić...? Smutno tak bez żadnej...


sobota, 10 listopada 2012

Hiroshima-jou i Shichi-go-san

Kolejnego (i jedynego pełnego) dnia naszego pobytu w Hiroshimie postanowiliśmy wybrać się z rana do miejscowego zamku. Podzamkową świątynię widzieliśmy nawet z okna hotelu, więc tym razem nie wiązała się z tym żadna wielka wyprawa. 10 minut spaceru i byliśmy na miejscu. Pogoda była piękna, słońce świeciło - klimat był więc, w polskim rozumieniu tego słowa, zupełnie nielistopadowy. Zresztą nadal jest; już teraz wiem, że będzie to najpiękniejszy listopad w moim życiu. Nie ma mowy o całodziennych ulewach i szarości - wręcz przeciwnie, dopiero teraz drzewa rozkręcają się na dobre i robi się naprawdę kolorowo. Zanim zaczniecie mi zazdrościć i marudzić, że w Polsce to jest zimno, ludzie już szyby skrobią i w ogóle jest tragicznie, to chciałabym Wam przypomnieć tylko o jednym szczególe - Wy mieliście normalne lato. I nie próbujcie mnie przekonywać, że było porównywalne, bo w Polsce też przez cały tydzień (!) temperatury dochodziły do 40 stopni. Bo aż nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, jak to słyszę. Obojętnie jakich temperatur by w Polsce nie było, nigdy nie zdarzyło mi się tam oddychać wodą - a tu robiłam to przez jakieś 3-4 miesiące. Normalne lato mieliśmy na początku października, a teraz przyszedł czas na opóźnioną jesień...

Znów zgubiłam wątek. Mniejsza z tym. W każdym razie, poszliśmy zwiedzić zamek.



Czekało na nas na miejscu parę niespodzianek.

Po pierwsze: odbywał się pod zamkiem jakiś festiwal chryzantem czy co to tam było. Wiadomo, symbol Japonii, zwłaszcza rodu cesarskiego, a że widocznie akurat teraz kwitnie, to Japończycy wyczyniają z tymi kwiatami cuda. Im się to pewnie kojarzyło patriotycznie, ale dla mnie wyglądało jak przycmentarne stoiska we Wszystkich Świętych. Z drugiej strony, nie mam nic ani do cmentarzy, ani do Wszystkich Świętych, a już na pewno nie do pięknych kwiatowych dekoracji - więc chociaż bawiło mnie to porównanie i ewidentny rozdźwięk w odbiorze chryzantem przeze mnie i przez Japończyków, to podobało mi się bardzo.


Po lewej rozstawiają się chryzantemowe stoiska

Absolutnie Najpiękniejsza Dekoracja
Daniele ;)



Mniejsze prace konkursowe
Drzewo, które przeżyło wybuch bomby - tak, tak, w Hiroshimie od bombowej tematyki nie da się uciec...
Spalony bombą fragment drzewa



Po drodze do zamku odkryliśmy również chram shintoistyczny. I wprawdzie była sobota, ładna pogoda i chram pewnie jest całkiem znany, skoro znajduje się w takim miejscu, ale i tak wydał mi się jakoś podejrzanie zatłoczony... No i te dzieci w kimonach? Czyżby shichi-go-san?

środa, 7 listopada 2012

Hiroshima Dome i Peace Memorial Museum

Najpierw były urodziny Amy i przyjęcie-niespodzianka w restauracji/cukierni Ninja. Ciastowy tabehoudai. O ironio, ciasta akurat nie jadłam w ogóle; moja poprzednia wizyta w Ninja wypadła w piątek, a że prawie wszystkie "nieciastowe" rzeczy zawierały mięso, więc prawie niczego nie mogłam wtedy zjeść. No, to tym razem to sobie odbiłam.

Potem - Halloween Party, na którym ostatecznie się nie pojawiłam. Próbowałam się do tego zmusić, ale kilka godzin przed rozpoczęciem imprezy nagle dotarł do mnie cały absurd sytuacji: Friendsowie chcą nam zrobić przyjemność, organizują to Halloween po to, żebyśmy się wszyscy dobrze bawili, a ja mam tam iść prawie że "za karę"? Wysłałam maila do mojej tutorki i wymówiłam się złym samopoczuciem (co zresztą było nawet zgodne z prawdą, bo na myśl o najeździe Friendsów zaczynał mnie boleć brzuch). Mam nadzieję, że i beze mnie dobrze się bawiła.

A potem pojechaliśmy do Hiroshimy.


Przyznam szczerze, że niespecjalnie "jarałam się" tym wyjazdem. A już na pewno nie Hiroshimą. Cieszyłam się na myśl o zobaczeniu Miyajimy i wiązałam spore nadzieje z zamkiem Białej Czapli w Himeji, który zamierzaliśmy zwiedzić w drodze powrotnej do Kioto - ale Hiroshima jako taka nie interesowała mnie zupełnie. Nie kojarzyła mi się z niczym przyjemnym. Wiadomo: bomba atomowa, wybudowane ku pamięci Peace Memorial Museum, ponoć jakiś park dookoła, o którym opowiadał nam parę miesięcy temu Antti - i to tyle. Nic specjalnego. Byłam więc święcie przekonana, że główną zaletą Hiroshimy jest bliskość Miyajimy.

I znów nie miałam racji.

Hiroshima zachwyciła mnie od pierwszej chwili - bo to po prostu zaskakująco ładne miasto. Dużo zieleni, przestrzeni, płaskiego terenu etc. Wydaje mi się, że może to być "zasługa" (jakkolwiek nieodpowiednio to brzmi) tej bomby, która zrównała to miasto z ziemią i zmusiła Japończyków do odbudowania go od podstaw. W świecie samochodów, tramwajów, wielopiętrowych budynków... Stąd szerokie ulice, szerokie chodniki i ogólnie ogarnięte rozplanowanie miasta. To, że po wybuchu nie pozostały tam żadne świątynie (więc nie trzeba było upychać budynków między jednym chramem a drugim, jak się gdzieniegdzie, ekhm ekhm, zdarza) z pewnością pomogło w wybudowaniu miasta przystosowanego do potrzeb XX wieku. A przynajmniej taka jest moja hipoteza.

Jest więc Hiroshima dość przestrzenna (w porównaniu do Kioto nawet bardzo), mało tradycyjna, miejscami wręcz wzruszająco europejska. W marcu uznałabym to wszystko za wady - teraz zachwyciło mnie to i pozwoliło poczuć się trochę bardziej jak w domu. Spędziłam tam łącznie tylko dwa dni, czyli zdecydowanie za krótko na nacieszenie się tym miastem i było mi naprawdę smutno, kiedy przyszedł czas na powrót do Kioto. Mimo wizji zwiedzania Himeji.





Jako że przybyliśmy na miejsce dopiero ok. 15, nie mieliśmy w piątek zbyt wiele czasu na zwiedzanie. Zwłaszcza, że wszystkie zabytki są zamykane ok. 17-18... Postanowiliśmy więc zwiedzić najważniejszy punkt programu, czyli Hiroshima Dome, Peace Memorial Museum i ten park, co to niby miał być dookoła. Niezbyt to optymistyczne miejsce - Hiroshima Dome to szkielet budynku, który jakimś cudem przetrwał wybuch bomby atomowej, a dziś jest ponurą pamiątką 6 sierpnia 1945. Muzeum, choć ma "upamiętniać pokój", również prezentuje głównie historię zrucenia na Hiroshimę bomby - przyczyny, bezpośrednie skutki, choroby popromienne, strzępy pozostałości z "tuż po wybuchu" etc. Efekt jest istotnie pokojowy - człowiek wychodzi stamtąd kompletnie styrany psychicznie i w całkowicie pacyfistycznym nastroju. A z drugiej strony - miejsce niby smutne, ale park piękny...
Zaczynało już powoli szarzeć, więc zdjęcia wyszły mi trochę poruszone. Nie zauważyłam tego na podglądzie, niestety.










No i co? Nie wygląda Wam to europejsko? Mają tam nawet kamienne mosty!