Etap VI: Hachigoume --> Hakuunsou
Siedzimy więc sobie na ławkach przed ósmą stacją. Zmęczeni okrutnie (przynajmniej ja), zmarznięci i mokrzy - ale za to podbudowani świadomością bliskości "schroniska", w którym zarezerwowaliśmy wcześniej miejsca. Ta sama świadomość każe nam w końcu ruszyć w dalszą drogę. Żadne z nas nie ma pojęcia, w którym dokładnie miejscu się to schronisko znajduje, więc po prostu idziemy przed siebie. Bez kalkulowania w myślach, ile mogliśmy już przejść, a ile jeszcze nam zostało...
Trasa jest o wiele przyjemniejsza niż odcinek między siódmą a ósmą stacją - choć i tak cieszy nas każdy kolejny, dostrzeżony w oddali budynek, który może być naszą "końcową" stacją. Kilkakrotnie jesteśmy przekonani, że to już na pewno ten! i wypatrujemy na szyldach zapamiętanych ze strony internetowej kanjów. Bezskutecznie. Mijamy kilka takich fałszywek, aż w końcu, kiedy zupełnie przestajemy o tym myśleć, docieramy na miejsce. Napis na drzwiach głosi: 白雲荘.
Etap VII: Hakuunsou
"Miejsce" w "schronisku" to trochę za dużo powiedziane. Dostajemy w zasadzie kawałek podłogi na poddaszu - na szczęście w pakiecie z karimatą i śpiworem. Płacimy za tę przyjemność 5500 jenów od łebka, w związku z czym, po raz pierwszy od mojego przyjazdu tutaj (i nie ostatni, jak dowodzi parę ostatnich dni...), oficjalnie bankrutuję. No ale. Miejsce do spania mam, zapas kanapek też, autobus powrotny jest już opłacony, a Daniel ma to swoje stypendium - znaczy się, z głodu nie umrę, dotrę z powrotem do I-Housu i nie mam czym się martwić.
Teraz, kiedy nie jestem już zgrzana i zmęczona wspinaczką, powoli robi mi się zimno. Zaczynam nie tylko wiedzieć, ale też czuć, że mój T-shirt jest całkowicie mokry. Sięgam do plecaka po bluzkę, w którą zamierzam się przebrać... A tu zonk. Zawartość plecaka wcale nie jest mniej mokra niż to, co mam już na sobie. Ratuje mnie golf, który dostałam jakiś czas temu od Cecci, a teraz - zupełnie nie wiem czemu - Daniel odkrywa go w swoim plecaku. Błogosławię w myślach oboje - i Ceccę, i Daniela - i z ulgą przebieram się wreszcie w coś suchego. Dostaję też Danielowy sweter, który miał robić za ręcznik, kiedy Daniel łudził się jeszcze, że na miejscu będzie można wziąć prysznic. Cóż - prysznicu brak, toalety są na zewnątrz; wskakuję więc w sweter i próbuję się rozgrzać. Wypijamy jeszcze po zupie z gatunku gorąco-kubkowego (drobne 500 jenów za kubek...) i idziemy na górę, spać.
Schronisko znajduje się na wysokości, bagatela, 3500 metrów. Jest drewniane. Nieogrzewane. Na zewnątrz wieje wiatr.
Jednym słowem: zimno jest.
Zaczynam się trząść. Do tego stopnia, że aż z nostalgią myślę o Kioto. Jak to możliwe, że było mi w nim za gorąco? Jak w ogóle gdziekolwiek może być za gorąco???
Budzę się dwie godziny później i nadal się trzęsę. Może zresztą właśnie to moje własne szczękanie zębami wybudza mnie ze snu. Daniel przytomnieje na chwilę i przejawia lekkie zaniepokojenie. Całe szczęście, że jestem tak zmęczona - senność bierze górę nad chłodem i zasypiam ponownie, kuląc się w śpiworze.
Kolejnym razem, około 19, budzi mnie natychmiastowa potrzeba zwiedzenia toalety. Nareszcie jest mi ciepło. To znaczy, póki co - bo toaleta jest na zewnątrz, więc zapewne po wyjściu na dwór znów będę zamarzać. Ale nie ma rady... Budzę Daniela i razem wychodzimy ze schroniska. ZIMNO! Ale... Ale...
Ale za to jest już ciemno - i jak pięknie wyglądają wszystkie te miejskie światła w dole...
Zimno nie daje nam długo podziwiać widoków. W ekspresowym tempie zwiedzam toaletę i wbiegam z powrotem do schroniska.
A że spaliśmy oboje około pięciu godzin, nie chce nam się już szczególnie wracać do śpiworów. Siadamy więc sobie na dole, rozmawiamy i nastrajamy pozytywnie na dalszą część wycieczki. Dostajemy nawet darmową herbatę...
W końcu wracamy na górę. Ponieważ jesteśmy beznadziejnie nieoryginalni i marzy nam się obejrzenie wschodu słońca ze szczytu góry Fuji (ok... raczej mi niż nam), nastawiam budzik na trzecią. Daje nam to jakieś dwie godziny - powinno starczyć na wejście na szczyt. Zasypiamy.
Budzi mnie najbardziej znienawidzony przeze mnie dźwięk. Gorszy nawet niż budzik Haruto. Czyli szelest worków foliowych.
Szelest trwa i trwa, więc rozbudzam się zupełnie i dociera do mnie, że śpiący dookoła nas Japończycy szykują się już do wyjścia. Patrzę z niepokojem na komórkę. Budzik mi nie zadzwonił? Ale nie - jest dopiero po drugiej, czasu powinno być jeszcze sporo. Co oni wyrabiają?
Próbuję spać dalej, ale worki szeleszczą, a Japończyki coraz mniej robią sobie z tego, że nie są na tym poddaszu sami. Gadają i gadają - najpierw szeptem, potem już prawie normalnie. Żeby jeszcze szybko im to poszło! Ale gdzie tam; grzebią się gorzej, niż moja siostra przed wyjściem do szkoły.
Odwracam się do Daniela i widzę, że też nie śpi.
A: Co oni wyrabiają?!
D: ...szykują się do wyjścia?
A: No tak, ale czemu już teraz? Mamy jeszcze spokojnie godzinę czasu...
...
(20 minut później)
D: No, to już wiesz, czemu już nie śpią. Jak przygotowanie się zajmuje im 40 minut...
A: Uhm. Albo będą szli tymi swoimi tip-topami.
...
(10 minut później)
A: Wydaje mi się, że nasi sąsiedzi mogą szykować się na ekspedycję na biegun polarny...
...
(5 minut później)
Japończyk: Ej, mam założyć ten płaszcz? Nie wiem... Nie będzie za gorąco? A bez niego nie będzie za zimno? A nie jest mokry? A może będzie w nim ciepło? A może chłodno?
A (zaczyna śpiewać pod nosem): Kiedyś kupię nóż i powyrzynam wszystkich wkoło...
Daniel parska w śpiwór. Japończycy, ku mojemu zaskoczeniu, momentalnie milkną - zupełnie jakby zrozumieli złowrogie przesłanie piosenki. Nie wiem, czy dopiero teraz odkryli, że nie śpimy, czy zdziwił ich sam fakt śpiewania, czy może dosłyszeli z grubsza słowa i odkryli, że to nie po angielsku? I przez to ich tak wcięło? Gaijin, który nie jest Amerykaninem, to już dla niektórych zbyt duże kuriozum...
Tak czy inaczej, zamykają się w końcu i nawet stosunkowo szybko ewakuują na parter. Jeden z nich odwraca się po drodze i rzuca w naszą stronę:
- Sumimasen deshita!
Czyżby któryś z nich naprawdę znał polski i zrozumiał tekst? Melodia brzmi przecież tak niegroźnie...
Jest już trzecia, więc my też wstajemy i po dwuminutowym przyszykowaniu schodzimy na dół. Myśl o wyjściu na zewnątrz przeraża mnie - zwłaszcza, kiedy patrzę na zakutanych w kilka szalików Japończyków. Ja nie nadaję się na podróż na biegun polarny, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Z niepokojem wychodzę na dwór i...