niedziela, 30 września 2012

Okinawa podwodna: największe oceanarium świata

Wspomniałam już przynajmniej raz o planowanej przez nas wycieczce do okinawskiego oceanarium, którą ostatecznie odłożyliśmy na później. Tym razem nawet nie próbowałam oszukiwać samej siebie, że przesuwam termin na "jutro" (które zazwyczaj następuje po jakiś 3 dniach, jak nie później :P). Ale co się odwlecze...

Nie jestem jakąś szczególną fanką takich miejsc. Nie lubię chodzić do zoo - i to nie ze względu na zwierzęta w klatkach, tylko zwyczajnie się tam nudzę. O, słoń. O, żyrafa. Fajnie. W przypadku oceanarium jest jeszcze gorzej: ryba, ryba, ryba, nogi mnie bolą, jestem głodna, chcę do domu, o nie, znowu ryba, fuj, co to za obrzydliwe morskie insekty... Z drugiej strony ciągle pamiętam sceny z Czarodziejki z Księżyca, kiedy to Haruka i Michiru spotykały się w jakimś gigantycznym, tokijskim oceanarium, z akwariami wypełniającymi całe ściany. Jako dziecko zachwycałam się atmosferą tego miejsca - nie rybami, a właśnie atmosferą. A że okinawskie oceanarium Churaumi jest (ponoć) największe na świecie, miałam nadzieję na podobny klimat jak w kreskówce...

Zdjęć mam zdecydowanie za dużo. I na wszystkich są ryby ;).

Mój faworyt ;)



A myślałam, że takie rzeczy to tylko w Gdyni...


Nieśmiała ryba

piątek, 28 września 2012

Okinawa tropikalna: plaże, meduzy i inne atrakcje

Określenie "tropikalna wyspa" nasuwało mi na myśl kilka dość oczywistych skojarzeń. Najczęściej pojawiał mi się przed oczami widok szerokiej, piaszczystej plaży, błękitnego morza (albo wręcz oceanu) i palm, czasem nawet (jeśli moja wyobraźnia odpływała za daleko...) dało się gdzieniegdzie dojrzeć kokosy. Tego właśnie spodziewałam się po Okinawie. I to jedyny punkt wyjazdu, którym jestem trochę rozczarowana.

Postanowiliśmy wybrać się nad morze drugiego dnia - bo Shuri-jou nas zmęczyło i zażyczyłam sobie dnia przeznaczonego na lenistwo. Naha leży tuż nad samym morzem (w sumie to prawie wszystko na Okinawie leży na wybrzeżu; trzeba mieć wyjątkowego pecha, żeby wylądować w miejscu bez dostępu do wody), więc wydawało się to proste. Ot, wyjść, kierować się w stronę, w której to morze powinno być i lenić się przez resztę dnia. A tu zonk!
Okinawa może sobie być najbiedniejszą prefekturą w Japonii, ale urbanizacja dotarła i tutaj. Japończycy, standardowo cierpiący na niedobór terenu, wykorzystali każdy skrawek ziemi i zabudowali tę nieszczęsną wyspę prawie do samego morza. Wybrzeże w Naha to więc głównie jeden, wielki port, ewentualnie przystanie jachtowe. Dla mnie, przyzwyczajonej do nadbałtyckich plaż, było to coś zupełnie niewyobrażalnego. Jestem na wyspie, tropikalnej, i nie mogę na niej znaleźć plaży?!?!?!


Ostatecznie znaleźliśmy jedyną plażę w mieście; okazało się zresztą, że leży bardzo blisko naszego hotelu i szukając jej zatoczyliśmy niezłe kółko. Była malutka i tuż za nią znajdowała się ekspresówka, więc zamiast pięknego horyzontu i relaksującej ciszy mieliśmy widok na przejeżdżające samochody, spaliny i warkot silników. Ale zawsze to plaża.

No i temperatura wody! Zamoczenie się zajęło mi niecałą minutę - jakieś 5-10 razy mniej niż nad polskim morzem ;).




Siedzenie w wodzie i udawanie, że umiem pływać, znudziło mi się po jakiejś godzinie. A że z plaży dało się dojrzeć dach chramu (widać go też na zdjęciu powyżej), nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie spróbowali chociaż zobaczyć go z bliska. Relaksujące popołudnie (zmierzające coraz bardziej do zachodu słońca) zamieniło się więc znów w zwiedzanie.







sobota, 22 września 2012

Okinawa królewska: Shurijou

Pierwszego dnia naszego pobytu na Okinawie nie do końca wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Początkowo chcieliśmy wybrać się do okinawskiego oceanarium; okazało się jednak, że jest dość daleko, nie tak prosto było połapać się, jak właściwie można się tam dostać, a że było też dość późno (sporo czasu zeszło na moje bieganie w tę i z powrotem po Kokusai-doori ^^) uznaliśmy, że może lepiej przełożyć to na inny dzień. Zdecydowaliśmy się więc na mniej czasochłonną opcję: zamek królewski w Naha, czyli, po japońsku, Shuri-jou.


Ponoć było takich zamków więcej. Bo i królestw/księstw na Okinawie było więcej niż jedno. Dopiero po zjednoczeniu Okinawy w 1429 roku (czyli podboju południowego i północnego księstwa przez Chuuzan, "Środkową Górę") Shuri-jou stał się główną siedzibą kolejnych władców królestwa Ryuukyuu. Był nią do roku 1879, kiedy to ostatni z władców został stamtąd wypędzony, a królestwo "zmieniło nazwę" na "prefektura Okinawa". Czyli, de facto, zostało zaanektowane przez Japonię - no, ale przecież głupio tak nazwać rzecz po imieniu*...
Obecny zamek nie jest, niestety, oryginalną budowlą; został poważnie uszkodzony podczas wojny na Pacyfiku, kiedy to Japończycy przerobili go na kwaterę wojskową. Po jej zakończeniu rozpoczęto jego stopniową odbudowę, która trwa do dzisiaj. Z jednej strony szkoda, że to nie ciągle ten sam budynek; z drugiej - obecne budynki są zgodne z "oryginałami" na tyle, na ile to tylko możliwe. Ja tam nie zorientowałam się, że są stosunkowo świeżo odbudowane.

Tak więc... Oto mała, wirtualna wycieczka po Shuri-jou:

Mapa. Coś dla mnie :)
Pierwsza z wieeeelu bram Shuri-jou






Widok na miasto
Ryukyuanski zegar słoneczny
Dzwon z inskrypcją: "Królestwo Ryukyu, położone między Koreą, Chinami a Japonią, jest pięknym narodem południowych mórz. Dzięki swoim statkom, Królestwo jest pomostem pomiędzy narodami oraz pełne jest egzotycznych produktów i skarbów". Trochę to smutne, biorąc pod uwagę, że Ryukyuanczycy jako tacy w ogóle już nie istnieją...

sobota, 15 września 2012

Okinawa smaczna

Wspomniałam już w poprzednim poście o okinawskich przysmakach. Nie chciałam robić z niego jednego, gigantycznego wpisu o wszystkim, więc podarowałam sobie na tamtą chwilę zdjęcia - ale chyba każdy, kto mnie zna, wie, że akurat tego tematu nie mogło tu zabraknąć. Szybko nadrabiam więc to okropne niedopatrzenie. Zwłaszcza, że naprawdę - jest na co popatrzeć! :)

Wystawa sklepowa - akurat w tym przypadku średnio okinawska, ale i tak mi się podoba ;)
Absolutnie najlepsze okinawskie danie - TAKO RAISU! Moje, jedzone porządnie, tak, jak mi je podano...
...i Daniela - kompletnie pomieszane.
Benisoba, czyli "czerwony makaron soba". To akurat szału nie robiło. Po prawej widać za to winogronowe glony, które smakowały trochę jak kawior.
Chanpuruu - gorzka mieszanka smażonych warzyw, tofu i mięsa/ryb. Ja jadłam dzień wcześniej jakąś odmianę z tofu w nazwie, która akurat gorzka nie była.
Restauracja, w której jedliśmy - tyle, że za dnia
Restauracja od środka
Beniimo! Tarta z nadzieniem z czerwonych, słodkich ziemniaków. Zjadłam tylko to jedno ciastko - a szkoda, bo były przepyszne...!
Okinawska herbata jaśminowa

czwartek, 13 września 2012

Okinawa tętniąca życiem: Naha i jej Kokusai-doori

Jak nietrudno zauważyć, zmienił się szablon bloga. Nie był to do końca mój wybór - strona, z której pochodził poprzedni, chyba przestała być aktywna, w związku z czym szablon przestał wyświetlać się prawidłowo i musiałam go zmienić - ale ostatecznie chyba dobrze się stało. Obecny szablon jest roboty własnej (ha!), dzięki czemu mogłam lepiej dostosować go do potrzeb strony. Przy obecnej szerokości postów mogę publikować zdjęcia w największym formacie - mam więc nadzieję, że uda mi się stopniowo zamienić bloga w photobloga, którym z założenia miał być. Niestety, pisanie długich postów zabiera mi zbyt wiele czasu i nie nadążam z relacjonowaniem wszystkiego tego, co się tutaj dzieje; photoblog byłby o wiele wygodniejszy...


Jak zapowiadałam dwa posty temu, poleciałam na Okinawę.
Nie żeby obyło się bez przygód. Wyjazd zaczął się zaiste epicko - moim półtoragodzinnym zaspaniem w dniu wylotu. Pojęcia nie mam, jak to się stało, bo zazwyczaj budzę się po pierwszym sygnale budzika i natychmiast wyskakuję z łóżka... Trzeba mieć niezłego pecha, żeby jedyny wyjątek od tej reguły przypadł akurat na dzień, kiedy człowiek spieszy się na samolot. I choć sama w to nie wierzyłam, bo nigdy wcześniej mi się taka sytuacja nie przytrafiła - uciekł nam ten samolot. Spóźniliśmy się jakieś 15-20 minut.
Z drugiej strony, trzeba mieć też niezłe szczęście, żeby następny samolot odlatywał zaledwie pół godziny później, miał akurat dwa wolne miejsca i żeby móc bez większych problemów zamienić bilety - nawet bez dopłacania czegokolwiek. Wylądowaliśmy w Naha jedynie pół godziny później niż planowaliśmy. Cóż. I'm the luckiest bitch ever, nie pierwszy raz się o tym przekonuję...

Trochę teorii


Co to właściwie jest, ta Okinawa?
Nie będę tu za dużo tłumaczyć - Wikipedia na pewno napisała o Okinawie już wystarczająco dużo. Bardzo skrótowo i ogólnie mówiąc, jest to najmłodsza, najbiedniejsza, najbardziej "żyjąca z turystów" i najbardziej wysunięta na południe prefektura Japonii. "Wysunięta" to właściwie nie najlepsze określenie - to po prostu wyspa/grupa wysp, leżących pomiędzy Oceanem Spokojnym a Morzem Wschodniochińskim, mniej więcej w okolicach Tajwanu. Trochę bardziej na północ. O, tu:

 

Jak widać, niedaleko stamtąd do zwrotnika. Teoretycznie powinno to oznaczać, że jest na Okinawie obrzydliwie gorąco i ciężko tam wytrzymać. Tylko teoretycznie - bo bliskość wody sprawia, że upał jest o wiele mniej dokuczliwy, wilgotność jest jakieś 300 razy mniejsza niż w Kioto i mimo że temperatury w obu miastach są porównywalne, to w Naha znosi się je o wiele lepiej.

Na całą tę grupę wysp mówi się też "Wyspy Ryuukyuu". Dawniej istniało tam niezależne królestwo Ryuukyuu - niesamowicie ciekawa kultura, łącząca w sobie elementy japońskie, chińskie i oryginalnie ryukyuańskie; mniej więcej w połowie XIX wieku wyspy zostały zaanektowane przez Japonię i przemianowane na "prefekturę Okinawa". Podczas wojny na Pacyfiku (gdzie indziej znanej jako II wojna światowa) odbyła się tu jedna z najbardziej krwawych bitew pomiędzy Japonią a USA, a obecnie jest to jedyne miejsce w Japonii, w którym nadal znajdują się amerykańskie bazy wojskowe.

Wszystkie te informacje są nie bez znaczenia dla białego turysty, bo wynika z nich ambiwalentny stosunek mieszkańców Okinawy do Amerykanów - czyli, de facto, również Polaków, Niemców, Rosjan, Francuzów, Anglików etc. (bo o ile w "głównej" Japonii jest jeszcze jakaś tam świadomość istnienia innych państw niż USA, o tyle na Okinawie KAŻDY biały z miejsca zostaje Amerykaninem. Czy mu się to podoba, czy nie). Z jednej strony patrzy się na nich krzywo, bo okupują wyspę i od lat nie chcą się z niej wynieść. Z drugiej - turyści = pieniądze, a amerykańscy turyści = dużo pieniędzy. Idąc główną ulicą Nahy (czyli stolicy Okinawy), Kokusai-doori, można minąć uśmiechniętych od ucha do ucha sprzedawców, a chwilę później natknąć się na antyamerykański protest i poczuć na sobie pełne niechęci spojrzenia...

Widok z pokoju na jedenastym piętrze. Trochę inaczej wyobrażałam sobie tropikalną wyspę... Ale morze widać ^^

Kokusai-doori


Okinawa, choć niewielka i choć spędziłam na niej zaledwie 5 dni, dostarczyła mi mnóstwa materiału do blogowania. Aż sama nie wiem, od której strony ją ugryźć - ma tyle różnych oblicz, że nie jestem w stanie ogarnąć ich wszystkich w jednym poście. Zacznę więc od tego, co najbardziej rzuca się w oczy turyście, który właśnie wylądował w Naha i postanowił zwiedzić miasto: absolutnie turystycznego, atakującego przechodnia ze wszystkich stron raju zakupoholików, czyli Kokusai-doori.



wtorek, 11 września 2012

Fuji-san, ep.2


Etap VI: Hachigoume --> Hakuunsou


Siedzimy więc sobie na ławkach przed ósmą stacją. Zmęczeni okrutnie (przynajmniej ja), zmarznięci i mokrzy - ale za to podbudowani świadomością bliskości "schroniska", w którym zarezerwowaliśmy wcześniej miejsca. Ta sama świadomość każe nam w końcu ruszyć w dalszą drogę. Żadne z nas nie ma pojęcia, w którym dokładnie miejscu się to schronisko znajduje, więc po prostu idziemy przed siebie. Bez kalkulowania w myślach, ile mogliśmy już przejść, a ile jeszcze nam zostało...


Trasa jest o wiele przyjemniejsza niż odcinek między siódmą a ósmą stacją - choć i tak cieszy nas każdy kolejny, dostrzeżony w oddali budynek, który może być naszą "końcową" stacją. Kilkakrotnie jesteśmy przekonani, że to już na pewno ten! i wypatrujemy na szyldach zapamiętanych ze strony internetowej kanjów. Bezskutecznie. Mijamy kilka takich fałszywek, aż w końcu, kiedy zupełnie przestajemy o tym myśleć, docieramy na miejsce. Napis na drzwiach głosi: 白雲荘.

Etap VII: Hakuunsou


"Miejsce" w "schronisku" to trochę za dużo powiedziane. Dostajemy w zasadzie kawałek podłogi na poddaszu - na szczęście w pakiecie z karimatą i śpiworem. Płacimy za tę przyjemność 5500 jenów od łebka, w związku z czym, po raz pierwszy od mojego przyjazdu tutaj (i nie ostatni, jak dowodzi parę ostatnich dni...), oficjalnie bankrutuję. No ale. Miejsce do spania mam, zapas kanapek też, autobus powrotny jest już opłacony, a Daniel ma to swoje stypendium - znaczy się, z głodu nie umrę, dotrę z powrotem do I-Housu i nie mam czym się martwić. 

Teraz, kiedy nie jestem już zgrzana i zmęczona wspinaczką, powoli robi mi się zimno. Zaczynam nie tylko wiedzieć, ale też czuć, że mój T-shirt jest całkowicie mokry. Sięgam do plecaka po bluzkę, w którą zamierzam się przebrać... A tu zonk. Zawartość plecaka wcale nie jest mniej mokra niż to, co mam już na sobie. Ratuje mnie golf, który dostałam jakiś czas temu od Cecci, a teraz - zupełnie nie wiem czemu - Daniel odkrywa go w swoim plecaku. Błogosławię w myślach oboje - i Ceccę, i Daniela - i z ulgą przebieram się wreszcie w coś suchego. Dostaję też Danielowy sweter, który miał robić za ręcznik, kiedy Daniel łudził się jeszcze, że na miejscu będzie można wziąć prysznic. Cóż - prysznicu brak, toalety są na zewnątrz; wskakuję więc w sweter i próbuję się rozgrzać. Wypijamy jeszcze po zupie z gatunku gorąco-kubkowego (drobne 500 jenów za kubek...) i idziemy na górę, spać.

Schronisko znajduje się na wysokości, bagatela, 3500 metrów. Jest drewniane. Nieogrzewane. Na zewnątrz wieje wiatr. 
Jednym słowem: zimno jest. 
Zaczynam się trząść. Do tego stopnia, że aż z nostalgią myślę o Kioto. Jak to możliwe, że było mi w nim za gorąco? Jak w ogóle gdziekolwiek może być za gorąco???
Budzę się dwie godziny później i nadal się trzęsę. Może zresztą właśnie to moje własne szczękanie zębami wybudza mnie ze snu. Daniel przytomnieje na chwilę i przejawia lekkie zaniepokojenie. Całe szczęście, że jestem tak zmęczona - senność bierze górę nad chłodem i zasypiam ponownie, kuląc się w śpiworze.
Kolejnym razem, około 19, budzi mnie natychmiastowa potrzeba zwiedzenia toalety. Nareszcie jest mi ciepło. To znaczy, póki co - bo toaleta jest na zewnątrz, więc zapewne po wyjściu na dwór znów będę zamarzać. Ale nie ma rady... Budzę Daniela i razem wychodzimy ze schroniska. ZIMNO! Ale... Ale...
Ale za to jest już ciemno - i jak pięknie wyglądają wszystkie te miejskie światła w dole...


Zimno nie daje nam długo podziwiać widoków. W ekspresowym tempie zwiedzam toaletę i wbiegam z powrotem do schroniska.


A że spaliśmy oboje około pięciu godzin, nie chce nam się już szczególnie wracać do śpiworów. Siadamy więc sobie na dole, rozmawiamy i nastrajamy pozytywnie na dalszą część wycieczki. Dostajemy nawet darmową herbatę...


W końcu wracamy na górę. Ponieważ jesteśmy beznadziejnie nieoryginalni i marzy nam się obejrzenie wschodu słońca ze szczytu góry Fuji (ok... raczej mi niż nam), nastawiam budzik na trzecią. Daje nam to jakieś dwie godziny - powinno starczyć na wejście na szczyt. Zasypiamy.

Budzi mnie najbardziej znienawidzony przeze mnie dźwięk. Gorszy nawet niż budzik Haruto. Czyli szelest worków foliowych.
Szelest trwa i trwa, więc rozbudzam się zupełnie i dociera do mnie, że śpiący dookoła nas Japończycy szykują się już do wyjścia. Patrzę z niepokojem na komórkę. Budzik mi nie zadzwonił? Ale nie - jest dopiero po drugiej, czasu powinno być jeszcze sporo. Co oni wyrabiają?
Próbuję spać dalej, ale worki szeleszczą, a Japończyki coraz mniej robią sobie z tego, że nie są na tym poddaszu sami. Gadają i gadają - najpierw szeptem, potem już prawie normalnie. Żeby jeszcze szybko im to poszło! Ale gdzie tam; grzebią się gorzej, niż moja siostra przed wyjściem do szkoły.
Odwracam się do Daniela i widzę, że też nie śpi.
A: Co oni wyrabiają?!
D: ...szykują się do wyjścia?
A: No tak, ale czemu już teraz? Mamy jeszcze spokojnie godzinę czasu...
...
(20 minut później)
D: No, to już wiesz, czemu już nie śpią. Jak przygotowanie się zajmuje im 40 minut...
A: Uhm. Albo będą szli tymi swoimi tip-topami.
...
(10 minut później)
A: Wydaje mi się, że nasi sąsiedzi mogą szykować się na ekspedycję na biegun polarny...
...
(5 minut później)
Japończyk: Ej, mam założyć ten płaszcz? Nie wiem... Nie będzie za gorąco? A bez niego nie będzie za zimno? A nie jest mokry? A może będzie w nim ciepło? A może chłodno?
A (zaczyna śpiewać pod nosem): Kiedyś kupię nóż i powyrzynam wszystkich wkoło...
Daniel parska w śpiwór. Japończycy, ku mojemu zaskoczeniu, momentalnie milkną - zupełnie jakby zrozumieli złowrogie przesłanie piosenki. Nie wiem, czy dopiero teraz odkryli, że nie śpimy, czy zdziwił ich sam fakt śpiewania, czy może dosłyszeli z grubsza słowa i odkryli, że to nie po angielsku? I przez to ich tak wcięło? Gaijin, który nie jest Amerykaninem, to już dla niektórych zbyt duże kuriozum...
Tak czy inaczej, zamykają się w końcu i nawet stosunkowo szybko ewakuują na parter. Jeden z nich odwraca się po drodze i rzuca w naszą stronę:
 - Sumimasen deshita!
Czyżby któryś z nich naprawdę znał polski i zrozumiał tekst? Melodia brzmi przecież tak niegroźnie...

Jest już trzecia, więc my też wstajemy i po dwuminutowym przyszykowaniu schodzimy na dół. Myśl o wyjściu na zewnątrz przeraża mnie - zwłaszcza, kiedy patrzę na zakutanych w kilka szalików Japończyków. Ja nie nadaję się na podróż na biegun polarny, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Z niepokojem wychodzę na dwór i...